poniedziałek, 28 stycznia 2013

nowy utwór dla teatru, fragment styczniowy

   Poszedłem do kawiarni w dniu, w którym nic mi nie szło. Błądziłem przez zaśnieżone ulice, w białej mgle, która miała kolor brudnego mleka. Wszedłem zdecydowanym krokiem (ale dlaczego zdecydowanym, a nie zrezygnowanym? Nie mogę teraz zrozumieć), zamówiłem jakąś kawę, ale nagle się zatrzymałem. 

  Kilka stolików obok siedzieli chłopak z dziewczyną. On miał na twarzy ten dziwny, przejściowy wyraz jakby przed chwilą płakał, płakał bez łez, albo za chwilę miał płakać. Tak samo z dziewczyna, chociaż może bardziej wyraźne były na jej twarzy ślady łez. Nie przyglądałem się im, zresztą: co to ma za znaczenie... Chyba to ona go pocieszała, gładziła go po twarzy, patrzyła w jego mętne oczy; w pewnym momencie poruszyła się – nie siedziała już naprzeciwko niego, ale tuż obok, z boku. Nie pamiętam, czy go przytuliła, czy może teraz sobie to chcę sam wymyślić, bardziej pasuje do historii. Ale to znowu nieważne. Stałem nadal, z perwersyjną – może nie przyjemnością, ale pasją oglądania tego.

   Często, jak widziałem na ulicy, na ławkach płaczących ludzi, nie odwracałem głowy, ale zawsze przez chwilę patrzyłem. Może teraz trochę mi wstyd mojego okrucieństwa – odkrywania tego, co miało pozostać już zawsze zakryte, pozbawiania ich tej największej z możliwych samotności – samotności własnego, trochę żałosnego, aż zbyt codziennego bólu. 

W końcu musiałem wybrać stolik – przez chwilę się zastanawiałem, w końcu poszedłem do jednego, trochę oddalonego od tamtego, ale takiego który nadal pozwalał mi na dyskretne spoglądanie. Tych dwoje powoli się uspokajało – dziewczyna, która przedtem siedziała tuż obok niego, znowu była naprzeciwko. Dłonie przesunęła powoli z jego dłoni na policzki. On także jakby się trochę ośmielił – jego złączone palce, jakby na razie trochę wystraszony ruchami, dotykały gładkiej powierzchni jej skóry, jej twarzy. Jakby bały się zniszczyć coś tak boleśnie – dopiero przed chwilą – odzyskanego.

  Próbowałem z tych ruchów wyczytać historię, trochę jak rozpoznając słowa z ruchów warg. Nic nie słyszałem, ale czułem się tak, jakbym słyszał. 

(zanim jeszcze wszedłem) ja naprawdę już nie mogę, to się wszystko zaczyna psuć – ale... – nie wiem, wiesz, nie wiem co dalej – ale przecież nie można tak tego wszystkiego, tego co było – ja już nie wytrzymuję, po prostu nie mogę – i ty chcesz to wszystko – nie wiem, ale czasami – nie kończ proszę, nie kończ – (cisza) – ale proszę, nie naprawdę, nie... – proszę, nie, nie pł... (urwanie) – (dźwięk wyjmowanych chusteczek) – (delikatnie, łamiącym się głosem) – nie płacz – (przysuwa się do niego, przytula) – (bez słów) – ty przecież wiesz, że ja bez ciebie... – już dobrze, naprawdę – (nadal cisza)

  Co mówili potem? Wspominali własne historie, tworzyli plany na jeszcze raz – cudownie przywróconą do życia – przyszłość, cieszyli się obrazem swoich twarzy, na które patrzyli z dojmującą, najprostszą czułością. Jego ruchy nadal były nieśmiałe, może trochę nazbyt delikatne. Było to trochę dziwne – znał pewnie każdy milimetr jej ciała, kochając się z nią, gdy powierzchnia jego i jej skóry stawała się jednym, mokrym od potu materiałem. Ale dlaczego teraz o tym piszę, czy on naprawdę wtedy o tym myślał? Może gdzieś na chwilę zmroził go strach przed utratą tej najbliżej z możliwych bliskości, i dlatego, teraz, tak nieśmiało...

  Czułem się trochę zawstydzony, że jestem świadkiem czegoś wielkiego. Tuż obok mnie, w tej kawiarni, pełnej radosnych szumów, rozegrał się ich dramat. Może będą to pamiętać do końca, a może to był tego końca początek, albo początek czegoś zupełnie nowego czy też nowy początek? Kilka metrów za mną drżąca, krystaliczna prawda, wysublimowane emocje, być może jedyna autentyczna w całym ich życiu rozpacz przed samotnością pustego łóżka. To było trochę jak najczystszej postaci teatralna scena – bez świateł, z narzuconymi dekoracjami, z masą drugoplanowych aktorów, przeszkadzających dźwięków, kroków, westchnień, szelestów, postukiwania łyżeczkami o filiżanki... 

  Przez chwilę pomyślałem o własnym teatrze, który tego dnia zaczął się rozpadać jak stary, szeleszczący papier. Nie mogłem się oderwać od ustawiania reflektorów, planowania zmian scen, wejść aktorów, które naraz rozsypywały się w czarny pył. W porę zauważyłem, że nie może mnie ominąć ten spektakl – zachłannie wpatrywałem się w partyturę ruchów, spojrzeń, łez, oddechów. 

  Jak to zapisać, by nie oddalić, nie zamglić w zbyt jasnej przejrzystości sceny. W pustej substancji teatru, istniejącej tylko dla samej siebie, wszystko to będzie brzmiało jak zbyt słodkie echa romansów. Będzie istniało tylko to, na samym środku, oświetlone rzędem punktowych reflektorów, czyste, jednoznaczne, nieprawdziwe. A gdzie pospieszne kroki, szumy kawiarni, zapach szybko parzonej kawy...?

  Powoli musiałem opuścić kawiarnię i iść do teatru, na kolejne spotkanie niewiadomego, jeszcze nigdy nieistniejącego. Musiałem iść do teatru, ale poczułem się tak jakbym tak naprawdę teatr opuszczał. I w dodatku teatr najdoskonalszy, bo jego jedyną cechą była krystalicznie czysta, nieprzenikniona prawda.


styczeń 2013

piątek, 25 stycznia 2013

„Reportaż z wielkiego miasta” - fragment „Couleur Café”, utworu dla teatru

1.

    Dzień. Kwiecień. Jasno. Bardzo jasno. Promienie światła pokrywają ludzi za szybko idących ulicą. Ich kroki niestaranne, krótkie, urywane, jakby oddech duszonego człowieka. Jakby chcieli się unieść się nad ziemią, wzlecieć nad arteriami brudnego miasta, nad żyłami ulic, pulsującymi hałaśliwą krwią samochodów, karetek, starych autobusów. Dla niewprawnego oka to tylko jednorodna smuga szarych ubrań. Stanąć. Odróżnić twarz. Oczy, zmęczone, zapatrzone w dal. A za tą dalą nic nie ma. Ktoś się zatrzymuje, coś mu upadło, telefon zadzwonił, coś sobie przypomniał. Podejść do niego, porozmawiać, zapisać, nagrać fragment na dyktafon. Usiąść w domu, zaraz zaraz tylko kawa się zaparzy, spokojnie, spokojnie, cicho. Sonata F – dur Mozarta w głośnikach. Delikatny perlisty dźwięk  Załamujący głos na nagraniu coś mówi. Rozbija się, frazy Mozarta są symetryczne, przeglądają się w sobie, jak kolumny w lustrzanych odbiciach. Zaraz, miało być jedno odczucie. Proste, jednoznaczne. Zapis emocji, tak jakbym tam był. Tam, jakbyś Ty tam był, Ty tam była. Podchodzę do niego, szybkim krokiem. Może się rozmyśli, ucieknie, pójdzie w inną stronę. Powie tylko: jest pan dziwny, proszę się odczepić, nie nie mam czasu, nie w ogóle mnie to nie interesuje, co pan musi, jakim w ogóle prawem się pan mnie o to pyta. Podchodzę. Zatrzymuję się nad nim. Patrzę mu w oczy. Ulica płynie, ruchliwa, niezatrzymana, nieprzebrane tłumy ludzi, na których nigdy się już nie spojrzy. Głos. Mówi coś, ale nie można usłyszeć.  

2.

    Obok kawiarnia. Kawiarnia z lodami, przychodzą tam panie w wieku balzakowskim, ich ubrania pachną starą szafą, której zawartość nie była wymieniana od wielkiej wojny. O tak tak tak pani kochana, wielka wojna, to była wielka wojny – wszedłem tam przedtem na chwilę i usłyszałem. A przed wojną to takie lody były proszę pani, jakich to dzisiaj nie ma i to naturalne, a bez tych wszystkich polepszaczy. No i wie pani, to niby była ta sama cukiernia, znaczy tak samo się nazywała  Tak tak, właśnie tak się nazywała, no ale lody to oczywiście były inne. I wie pani, tam to taki chłopiec jeden pracował blondyn, no proszę pani (na on wydłuża samogłoskę, chcąc ją jakby zatrzymać w czasie, w nieskończoność), jaki to on był przystojny proszę pani, ile to ja się do niego nawzdychałam  ile to ja listów w moim pamiętniku napisałam – wpada w słowotok, ja razem z nią. Przybija łańcuchem, przybija wszystkich do swoich opowieści, nie daje odetchnąć. Wychodzę, muszę się oderwać  Nie pytam się jej o dalszy ciąg. Jaki mógł być dalszy ciąg. Blondyn może zginął w powstaniu. Jak bombardowali Stare Miasto. Albo wrzucili granat do kanałów. Jego ładne młode ciało w błocie. Ona może trafiła do obozu, pod płaszczem pachnącym starą szafa skrywa wytatuowany numer, kilka cyfr w ewidencji, czarny bolesny atrament na skórze wchodzący w żyły, w krew, nie może już potem nigdy stamtąd wypłynąć. Kawiarnia. Za długo tam jesteśmy. Coś było obok. Co? Za dużo ludzi, ciał, głosów, westchnień. Szybko można zapomnieć, zatrzeć wszelki ślad.
    A to, on, a to Pan, to Pan. Gdyby się go znało, można by tak do niego powiedzieć. To Pan, no tak, dawno się nie widzieliśmy masę czasu, kopę lat, co u Pana, a no dobrze. Wie Pan, jak to w życiu, wszystko drożej, a pensje wcale nie są większe, dzieci już podrosły no to większe wymagania, komputery, obozy kursy językowe. Ale się go nie zna. I nigdy nie pozna. Teraz tylko to spojrzenie, oczy ma wystraszone. Niepotrzebnie, przecież nikt inny nie może tego pamiętać. Przecież to tylko jego. To się wtedy tam stało. Ale co to było? Co się mogło stać? Wiem, że się do niego nie odezwę, że to tylko jego. Sekundy na dyktafonowym nagraniu nie będą wypełnione przez jego załamujący się, zmieszany ze zdławionym płaczem głos. Więc może wtedy ona do niego że ona jego już nie, że tak nie może, że to za daleko zaszło, że naprawdę się starała, ale inaczej już się nie da. Nie nie on nie będzie jej przekonywał, ze to wszystko jeszcze można naprawić, że to wszystko miało być inaczej, że jeszcze wszystko może być inaczej. Ona już podjęła decyzje. On, znaczy ten inny On jest inny. To znaczy że jest jakiś inny? A to nie tamten inny co wtedy ale inny inny? Tak to on. Ona go wtedy kiedy jego nie było. I wie, ze to na pewno. I wie, że już na zawsze. I ze go żegna. On już na zawsze, a ona go żegna na zawsze. Żegna go na zawsze na tej ulicy. I ona na tej ulicy ma odejść. Ma odejść, podczas gdy jest jasno, kwiecień, bardzo jasno, a ludzie idą zbyt szybkimi krokami. Podczas gdy stara kobieta w cukierni (byliśmy tam kiedyś, nawet wtedy, kiedy ja ją po raz pierwszy, była ta sama pora roku, tez kwiecień, może sobie myśli) wspomina ody których już nigdy nie będzie, przeszłość, które już nie będzie i blondyna, który zginął w powstaniu, przeszłość, której nigdy nie było. Patrzę na zegarek. Minęło dopiero pięć minut. Pięć minut reportażu z wielkiego miasta. Nic się nie działo, naprawdę. Naprawdę, nic się nie działo?

piątek, 18 stycznia 2013

scena dla dwójki aktorów

scena dla dwójki aktorów

Kiedyś spałem z tamtą kobietą.

Gdy zasnęła, zrobiło się dziwnie niezręcznie i chciałem wstać, ale poczułem, ze nie mogę. Tłumaczyłem to sobie bólem stawów i przemęczeniem, albo że coś uciskało mi jakiś nerw,
ale to nie było to.
Zostałem w łóżku, które już wtedy było obce i niemoje.
Otoczony ze wszystkich stron murami z poduszek i małymi pagórkami, które tworzyły       
        wgniecenia na kiedyś białym prześcieradle.

Nie mów mi o tym.

Dlaczego?

(milczenie)

Poczekaj, dokończę.

Nie mogłem się wydostać.

Poczułem perfumy, których używała; to nie były żadne szczególne, ale przenikające w swej   
     dobitnej konkretności.
Jedyną cechą tego zapachu, było to, że to był jej zapach. Zacząłem się wpatrywać w nieobecne
    ciało obok, które już do mnie nie należało.
Smugi potu rozlewały się po ramionach w tylko sobie wiadomych kierunkach. Gdy byłem
    blisko, przyklejały się do mojej skóry
i odklejały od niej z szeleszczącą melodią, która należała tylko do niej.
Tak samo jak do niej należał nierówny rytm oddechów,
zapach, gdy już było po wszystkim, chropowata powierzchnia skóry...

Przestań, naprawdę.

Ale ja tylko...