piątek, 26 lipca 2013

Kawa

Kawa

1.


Kawa, dopiero co przed chwilą zaparzona, stygła powoli. Biała filiżanka rysowała delikatny, okrągły kształt na chropowatej powierzchni drewnianego stolika. Ciepło leniwymi falami uciekało z gęstego, prawie czarnego płynu, próbując ogrzać jego ręce, przesuwające się po ściankach filiżanki, w chłodny, pierwszy dzień jesieni. Dawał sobie jeszcze chwilę, jeszcze moment. Zacznie coś robić, ale od następnego dnia, tygodnia, miesiąca. Każdy dzień stawał się tym następnym, przedłużanym w niewiadomą, nieistniejącą nieskończoność. Chociaż, tak naprawdę, ile można uciekać, w końcu przyszłość nas zastanie: samotnych, w chłodzie nocy, nieprzygotowanych do podjęcia jakiegokolwiek kroku, i odwrotu już nie będzie. Tak, wakacje się skończyły, nie można wiecznie pić kawy w centrum miasta i czytać dobrych książek, ale na razie starał się o tym nie myśleć. Jak skazaniec, któremu pozwolono wypełnić ostatnie życzenie przed pójściem na szafot. Może chciałbyś kogoś pożegnać, jakieś ostatnie słowo? Nie, dziękuję. Reszta jest milczeniem.

2.

Jak zobaczył rano w przedpokoju jego dwie walizki, zorientował się po raz pierwszy tak mocno, że i on umrze. Czas płynie nieubłaganie, nawet, jak bardzo nie chce się tego zauważać. Był trochę przerażony konsekwencją, z jaką podjął on tę decyzję. Skąd w nim to nagłe poczucie samotności i odrębności, gdzie się podziały jego ciepło i towarzyskość? Zorientował się, że przez tyle wspólnych lat tak naprawdę go nie znał. Wyrwani z jednego łona, które nie znaczyło dzisiaj nic więcej, poza niezrozumiałymi strumieniami wspólnej krwi. Dlaczego im bardziej przychodził moment tej ostateczności, wyrwania się z planów, którzy inni za niego podjęli, z życia, które mu narzucono, a którym nie chciał żyć, tym bardziej czuł się obcy, inny? Ktoś pomieszał języki, nie dając żadnej nadziei na ich ponowne narodzenie. Jakbyśmy byli w jakiejś wielkiej metropolii: rozpoznajemy znajome twarze, ale po chwili słyszymy crescendo nieznajomego szmeru słów, kanciasta składnia miesza wszelkie szyki. Widocznie musieliśmy się pomylić, idziemy dalej.

poniedziałek, 15 lipca 2013

[w samym najgęstszym środku nocy], fragment lipcowy

w samym najgęstszym środku nocy
cudem uratowani: samozwańczy skazańcy
zbyt słabi, aby zdecydować się na wykonanie wyroku
w oczekiwaniu na cud, że śmierć przyjdzie sama,
wzywana przez mgły niewyraźnych wspomnień

tak, to my - naszym największym grzechem narodziny
od początku obarczone winą trwanie w widmach snach
czemu życie przeraża nas tak bardzo swoją materialnością?
twarda substancja o fakturze chropowatego kamienia
ale przecież powiedział;

ty jesteś skałą - hymny dla tych co uwierzyli
kłamcom wymyślającym świat od nowa
z jedną możliwą drogą do końca na której
czeka wielki nieistniejący zapraszający do pustego domu:
zostańcie wy, którzy żyjecie, albowiem będziecie pochowani

próbowałem już wielokrotnie - ratowany sidłami chłodnej
racjonalności i refrenem: jest jeszcze szansa poczucie
ostateczności sprawiało, że ręce drżały niezdolne
wykonać decydujący ruch, by
żyć własną śmiercią

zostań jeszcze trochę krzyczeli wszyscy ostrymi głosami
ale na szali przeważyła cicha lista oskarżeń - chęć
spisania snów i zamiany ich w życie (mrzonki młodego
nieszczęśnika), decyzje o ucieczce od świata trwałego
i ciasnego w swoich jasno wyznaczonch granicach, umiłowanie
kłamstw i trwania, nie tak jak się powinno, jak mówili
inni obcy

przyznaję się do winy, ale opóźniam wykonanie wyroku
tylko szklisty strach w oczach, jak uciec by nikt
nie zauważył, by moja krucha materia nie rozbiła się
na tysiąc krwawych kawałków poczekaj
(mówi jakiś nieznany wewnętrzny głos) jeszcze

chwila, a odejście przyjdzie samo, ręce jeszcze
nie gotowe, krew zbyt gorąca do schłodzenia
jeszcze trochę: teraz zaśnij, tylko wtedy
może przyjść zimne ciepło luster końca
w mgłach niewyraźnych widziadeł

w samym najgęstszym środku nocy

lipiec 2013