wtorek, 21 lipca 2015

Park

1.

Wracał. Zawsze wracał. Ciągle powtarzał sobie – już nigdy, to ostatni raz, ale nie mógł przestać. Wchłaniało go aż to samych głębin jego pamięci, nie pozwalało się uwolnić. Dlaczego więc wtedy był przekonany, że uda mu się z tym skończyć, ze następnego powrotu nie będzie?

A jednak, jak w tamten dzień przekraczał bramę parku – jak setki, tysiące razy – wiedział, że granica nieznanego, którą zawsze bał się przekroczyć, będzie ostatecznie zniesiona. Ale przecież nic tego nie zapowiadało. Słońce chyliło się ku zachodowi. Mrok powoli rozlewał się w parkowych alejkach. Latarnie mdłym światłem delikatnie rozświetlały kamienne dróżki, zanurzone w morzu zgniłych liści. Stawiał kroki powoli, prawie dostojnie, nigdzie się nie spiesząc. Skoro nikt na niego nie czekał, miał dużo czasu. Samotność przeżywana wśród ludzi, nawet jeśli to ostatni, zagubieni gdzieś spacerujący, ma w sobie posmak elitarnej egzaltacji: oto idę sam, bo chcę, nie wstydzę się tego, no bo przecież do życia absolutnie nikt nie jest mi potrzebny. Co więcej, takie przemierzanie pozwala na staranne namalowanie, jasnymi, jednoznacznymi barwami portretu pesymistycznego artysty, którego jedynym towarzyszem jest własny geniusz. Nic to, że to była tylko próba wyłowienia się z głębokiego morza rozpaczy. Ale przecież inni nie musieli, nawet nie mogli o tym wiedzieć.

Zatrzymał się przy stawie. Zaczynało padać. Krople mąciły gładką jak tafla lodu powierzchnię wody. Łabędzie, wystraszyły się przejmującego chłodu jesiennego deszczu i schowały się do drewnianego domku na środku jeziorka. Panowała nieprzyjemna cisza, która zapowiadała umieranie. Wtedy, wiele lat temu, było zupełnie inaczej. Pamiętał dobrze: jasny dzień, radosne okrzyki dzieci, drżące od upału powietrze. Stał dokładnie tak samo, w tym samym miejscu. Chciał im pokazać wszystko, od nowa, czuł się trochę domorosłym bogiem, który dla nich nazywa rzeczy. To jest dobre, od tego zaczyna się świat. Jedyny raz był stworzycielem wszelkiego porządku. Chodził z tą grupką dzieci po parku, opowiadał o łabędziach, źródłach wód, podniszczonym pałacu, chacie Wielkiego Pisarza, który jednak pisał o bardzo smutnych spawach. Dlaczego to robił? Coś, czego nikt nie chciał podjąć się nikt inny. Nikt go nie rozumiał. Nawet jemu samemu trudno było to wytłumaczyć. Zesłanie – inaczej przecież nie dało się tego nazwać. Chociaż nie, powód był. Tak banalny i prostacki, że nawet – sam przed sobą – nigdy głośno go nie wypowiedział. Nadal padał deszcz. A on patrzył w zwodniczą, zaskakująco głęboką toń wody.