Morza
(poemat dla teatru)
1.
w zmąconej
powierzchni fal odbija się światło jak słowa
przemierzające
podwodne labirynty pamięci jeszcze nigdy
śmierć nie była
tak blisko – tuż za białą barierką
zaczyna się
koniec – patrzyła w bezbrzeżna toń – czy jak mówiła
że jest gotowa to
zrobić kłamała? teraz ukazywała mi się
sama prawda
coraz bardziej
oddalaliśmy się od lądu coraz bardziej w głąb
uciekaliśmy od
pewnej i znanej nam powierzchni ciała
jej twarz stawała
się dla mnie coraz bardziej obca jak
wyspy które
nigdy miały nie zostać odkryte – nasz statek
minął jedną z
nich i wydawało mi sie że widzę tam człowieka
ale to to było
tylko złudzenie – podobnie jak nasza wspólna wieczność
2.
no tak
bo to wszystko
miało być inaczej
prawda
ale tak jakoś
dziwnie się
ułożyło
wiesz nie wiem czy
to ma jeszcze w ogóle sens
no ale przecież
właśnie
czy nie warto
jeszcze raz spróbować
ile razy można -
ciągle od
początku i znowu i znowu jeszcze raz
czy warto to
wszystko tak od razu -
ale co wszystko
jak to co?
przecież
właściwie nie ma nic
no właśnie nie
ma nic
(powinniśmy
odbyć tę rozmową idąc brzegiem morza i patrzylibyśmy na
upływające życie i taki upływający czas ale na szczęście nic
takiego się nie odbyło bo to było jeszcze wcześniej ale chyba tak
naprawdę to w ogóle tego nie było tylko my sobie to wszystko
sami wyobrażaliśmy i mówiliśmy te słowa w naszych
zmęczonych tymi wszystkimi wspomnieniami umysłach i dochodziliśmy
do tego samego wniosku że chyba dobrze że ta rozmowa się nie
odbyła bo wtedy utonęlibyśmy w głębinach banałów w
odmętach słów które nie znaczą nic poza swoim pustym
brzmieniem a tak uchowaliśmy własną materialność cielesną
dotykalną krwistą wszystko co pozostało nam w bezbrzeżnej
krzyczącej samotności)
ale i to się nie
udało
znikało wszystko
zatapiałem się
w sobie samym
3.
Błądziłem
po ciemnych ulicach, a wokół mnie – duchy. Mówiły
obcym językiem tak, że w ogóle nie mogłem ich rozumieć.
Ostre, gardłowe słowa odbijające się od wystraszonej powierzchni
mojego ciała. Czułem się jak nieproszony gość, który
przyszedł tylko po to, by po chwili zorientować się, że tak
naprawdę to nie jest i nigdy nie było jego miejsce. Znaczy było,
ale sam zapomniał kiedy. Gdy pojawiał się nowy gospodarz, swój
pierwszy dzień w nowym domu zaczynał od wyrzucenia starych
mieszkańców. Ciągnęli potem drogami wszyscy wygonieni, z
wozami pełnymi całej swojej przeszłości, która w jednym
momencie przestawała cokolwiek znaczyć. Co wtedy czuli? Czy
próbowali uratować resztki zapachu kamiennej kuchni,
skrzypienia wielkich szaf, letniego szumu morza i ciepłych
przyjaznych słów, wśród których zwykle ostry i
gardłowy język tracił swoje kanciaste kształty? Oczywiście, może
wiedzieli, że właściwie to oni tutaj zawinili i że to im się
należy, a odpowiedzialność jest znacznie większa niż tylko
postawienia krzyżyka w niewłaściwym miejscu pewnego dnia na karcie
do głosowania, bo na to się złożyło to wszystko i porażka,
upokorzenie i tak dalej. No ale jakie to wszystko ma teraz znaczenie?
Gdy trzeba wyjeżdżać i opuszczać już nawet nie domy, ale tylko
żałosne ruiny. Dlaczego chodzę po skrzypiących podłogach
kamienic i czuję na sobie ich oddechy, chociaż wszyscy próbują
udawać, że ich nigdy tu nie było? Jednak powracają. Zalewają
mnie okrzyki, żale, wspomnienia. To stało tam, a to tutaj. A tam
chodziliśmy do kawiarni, w sobotę na zakupy. Tam, kiedyś, wtedy.
Już nigdy. To nie ja powinienem tu być. Ale przecież oni też nie.
Minął ich czas. Bezpowrotnie go utracili. Więc co miało zostać?
Zgliszcza i popiół? A każdy kto tu przyjdzie – zawsze
obcy?
4.
wysłałem
pocztówkę do mojego miasta
które
zawsze – gdy przychodziła pełnia lata –
szykowało
się do dziadów zmarli przychodzili
chętnie
po raz pierwszy powitani w ogniu
błyskających
fleszy wokół oficjalne garnitury
honorowe
salwy i ziewające dzieci
to
był ważny czyn – powiedział zmęczonym
zdecydowanym
głosem w końcu to już siedemdziesiąt
przemówień
tego dnia a przecież nie mogą być
takie
same trzeba poprzestawiać szyk symboli i zdań
na
nowo się uczesać i zmienić koszulę
pamięć
jest męcząca dla wygodnego ciała lecz nie dla „ducha”:
tu
wyrzuty sumienia i chwilę przysłowiowej refleksji
ucisza
się zbiorowym odśpiewaniem pieśni:
pójdziemy
w bój! ale czy to nadal znaczy to samo?
w
końcu słowa brzmią tak jak brzmiały
z
tym samym tchnieniem oddawane przez wargi
rozgrzanemu
powietrzu sierpnia jak wtedy
czerwone
gęste morza płynęły ulicami
unosiły
za sobą ciała ciężkie jak kamienie
topiły
się matki dzieci jeszcze niedojrzałe
do
życia ale przeznaczone śmierci
fale
ognia pochłaniały w głębi bez dna
budynki
biurka szafy książki
miłosne
listy bluzeczki w kwiaty
harcerskie
czapki stołowe łyżki
żyrandole
obrazy dziecięce rysuneczki
nuty
z rozłożonym chopinem haydnem
niedojedzony
posiłek na talerzy
okulary
stare kapcie wszystko co jeszcze
niedawno
żyło spotkaniem z człowiekiem
który
teraz znikał zanurzał się coraz głębiej
brały
go na dno walczące kotwice
wymalowane
na murach
nadmorskie
kamienice tam daleko
i
miasto do którego wysłałem pocztówkę
odchodziło
gdzieś daleko do
samej
podwodnej istoty mroku
5.
trochę
później trafiłem na kościół
w
miasteczku na południu
na
murze napis: tu pierwszą mszę odprawił
ksiądz
męczennik
co
go tu zwabiło – przypadek przeznaczenie
zrządzenie
Boga? czy nie czuł się dziwnie
surowe
kamienne mury pamiętały przecież
jeszcze
brzmienie Bachowskich chorałów i
głęboki
głos pastora na kazaniu
może
dobry wzrok księdza męczennika widział ich cienie
rozmodlone
twarze johanna thomasa jurgena
którzy
po skończonym nabożeństwie z dumą
przymierzali
brunatne mundury
potem
jego ciało tonęło w głębinach – wtedy
nic
już nie czuł albo czuł wszystko: ostateczną
nadzieję
dojmującej oślepiającej światłości
czy
jeszcze chwilę wcześniej gdy coraz silniej uciskała go
nadchodząca
ciemność na związanych sznurem rękach
pamiętał
o nich o johannie thomasie jurgenie i powtarzał
ostatnie
słowa: „...bo nie wiedzą co czynią?”
ludzie
wychodzili z kościoła i odchodzili
w
sam kres już po ostatnich słowach i wiatyku
ale
nadal nikt się nie rozumiał niecierpliwe oczekiwali
jedności
śmierci przebaczenia i patrzyli z nadzieją
na
zakrwawiony bagażnik dużego fiata
6.
Nie
śpisz jeszcze? Chociaż nie wiem, po co pytam. To chyba nie ma
żadnego znaczenia. Tak naprawdę to nie chcę, abyś mnie usłyszała.
Więc może lepiej się nie budź. Zostań tak, jak jesteś. Taką
chcę cię zapamiętać. Nie, to nie znaczy, że odchodzę. Przecież
ile razy można odchodzić. Nie chcę też umierać. Po prostu chcę
coś powiedzieć, a boję się, że jak już to powiem, to potem nic
nie będzie takie samo. A może za bardzo wierzę w to, że jak to
powiem, to cokolwiek się stanie? Przecież słowa umrą, a my
zostaniemy. Tak, aż do dnia, aż do poranka. Od nowa. Ale ty na
pewno śpisz, tak? No tak, przecież widzę delikatne ruchy piersi,
poruszających się po płytkim oddechu. I świst powietrza. Miarowy
rytm nocy. A może to nie powinienem tego mówić? Wiesz, muszę
się jeszcze zastanowić, czy Ci to powiedzieć. Chociaż nie, ile
razy można to przekładać, w końcu przecież sam mówiłem
sobie, trzeba to załatwić raz, a dobrze. Nie można nic ukrywać.
To by było nieuczciwe. No dobrze, w końcu przecież sobie sam to
wszystko uporządkowałem. Tak spisałem w umyśle, no bo na kartce
nie chciałem. Jakby to też coś mogło zmienić. To zaczynam.
Jeszcze raz. Nie, nie mogę. Nie potrafię, nie umiem. Chociaż nie o
to chodzi. Po prostu jak mam ci to teraz wszystko powiedzieć – i
to nie chodzi nawet o to, że ty to wszystko usłyszysz, no bo to i
tak by się musiało zdarzyć, ale o to, że ja nawet sam z tego nic
nie rozumiem. Nic, po prostu nic. Jestem obcy własnym słowom.
Utopiłem się w nich. Jakbym musiał się od początku musiał
nauczyć mówić, a w dodatki – nigdy nie umiał. Znasz to?
Wiesz,o co mi chodzi? No, ale skoro ja siebie nie rozumiem to jak
ty... Zresztą, przecież śpisz. Nie jest Ci zimno? Nie będę Cie
budził rano. I zrobię śniadanie. Wyśpij się. Śpij dobrze.
Dobranoc.
7.
Wie
pan, morza nie da się zrozumieć. Po prostu nie można. Nie wiadomo,
jak bardzo pan by się starał. Stary rybak dosiadł się do nas, gdy
siedzieliśmy na starej ławeczce na plaży i nawet nie zwracał
uwagi, czy go słuchamy. Zachodziło słońce. Chyba sytuacja i
schemat kazały nam się złapać delikatnie za ręce, ale jakoś nie
mogliśmy. A on mówił dalej. Panie, ja zawsze jak wypływam
ryby łowić to myślę, że to może być mój ostatni raz. No
ale wypływam, no bo jak inaczej? I to nawet nie chodzi o to, że
rodzinę trzeba jakoś utrzymać, nie o to. Jak się już zacznie, to
nie można przestać. Bo morze to nawet może czasem coś powiedzieć,
zwierzyć się, na więcej pozwolić. A jak się zdenerwuje,
rozgniewa, to już nie ma co zbierać. Sam wrak zostaje. Rzadko się
udaje tak dogadać, zrozumieć, wie Pan. No bo my ludzie i morze to
takie zupełnie dwa inne światy, po innemu mówimy. Tak to
jest jakoś ułożony. Poczułem w kieszeni koszuli twardy papier
pocztówki i znaczki. Trzeba je wysłać, do mojego miasta. Ono
też kiedyś tak samo zamieniło się w morze krwi. I chyba oni
wszyscy jakoś wiedzieli dlaczego. Czerwone fale unosiły wszystko,
co się dało – bez jakiejkolwiek obietnicy, że sens tamtych
ostatecznych dni uda się kiedykolwiek zrozumieć. A już niedługo
białe koszule na akademii. Ostatni weteran na ulicy z trudem wejdzie
po schodach na mównicę i zacznie mówić. Powolnie
wydobywane słowa z bezzębnych ust – i chociaż znam ich
brzmienie, to w moim ciele zamienią się w rozpływające zlewające
się szumy, z których nie można odróżnić żadnych
znaczeń i znajomych rysów, jakby ktoś ostatecznie poplątał
zmysły. Słońce zachodziło coraz bardziej, już prawie całkowicie
zatonęło w błękitnym, wodnym horyzoncie. Nikt nie wiedział co
powiedzieć (a może każdy mówił innym językiem?) - więc
wszyscy milczeli. W zmąconej
powierzchni fal odbijały się ostatnie promyki światła. Zaczynała
się noc.
lipiec
– sierpień 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz