sobota, 21 września 2013

Księgarnia

1. 

Wszedł do środka, ale zupełnie nie wiedział, po co. Zaczynała się jesień - delikatnymi mgłami, labiryntami spadających liści, lepkimi od błota kałużami. Szara smuga papierosowego dymu unosiła się łagodnie do góry, jak opary zapomnianego kadzidła. Na ulicach było coraz więcej ludzi - wracali do pracy, opuszczeni przez ciepło poprzednich miesięcy i do końca utwierdzeni w przekonaniu, że tak naprawdę nic się nie zmieni, a ostatecznie czeka na nich tylko mrok wrześniowego wieczoru.

2.

Zaczął przemykać pomiędzy wąskimi ścieżynkami, wśród ciasno ustawionych stołów i regałów. Oczywiście, nie przyszedł po nic konkretnego, tylko dosyć tępym wzrokiem wodził po nazwiskach poetów, których obiecywał sobie przeczytać. Pamiętał pojedyncze cytaty, które gdzieś znalazł, albo które ktoś mu powiedział. Odczuwał wtedy jakiś krótki moment zachwytu, jasności, tego, że w tym zdaniu zawarta jest cała kwintesencja czegoś, czego nigdy nie umiał nazwać, a co wydawało mu się bardzo ważne. Niedawno poczuł, że kiedyś umrze, i udało mu się połączyć te fakty. Jego śmierć nie dawała się opisać, nie chciała być nazwana, uciekała jak płochliwe zwierzątko - z dziesiątkami zapomnianych fraz.

piątek, 26 lipca 2013

Kawa

Kawa

1.


Kawa, dopiero co przed chwilą zaparzona, stygła powoli. Biała filiżanka rysowała delikatny, okrągły kształt na chropowatej powierzchni drewnianego stolika. Ciepło leniwymi falami uciekało z gęstego, prawie czarnego płynu, próbując ogrzać jego ręce, przesuwające się po ściankach filiżanki, w chłodny, pierwszy dzień jesieni. Dawał sobie jeszcze chwilę, jeszcze moment. Zacznie coś robić, ale od następnego dnia, tygodnia, miesiąca. Każdy dzień stawał się tym następnym, przedłużanym w niewiadomą, nieistniejącą nieskończoność. Chociaż, tak naprawdę, ile można uciekać, w końcu przyszłość nas zastanie: samotnych, w chłodzie nocy, nieprzygotowanych do podjęcia jakiegokolwiek kroku, i odwrotu już nie będzie. Tak, wakacje się skończyły, nie można wiecznie pić kawy w centrum miasta i czytać dobrych książek, ale na razie starał się o tym nie myśleć. Jak skazaniec, któremu pozwolono wypełnić ostatnie życzenie przed pójściem na szafot. Może chciałbyś kogoś pożegnać, jakieś ostatnie słowo? Nie, dziękuję. Reszta jest milczeniem.

2.

Jak zobaczył rano w przedpokoju jego dwie walizki, zorientował się po raz pierwszy tak mocno, że i on umrze. Czas płynie nieubłaganie, nawet, jak bardzo nie chce się tego zauważać. Był trochę przerażony konsekwencją, z jaką podjął on tę decyzję. Skąd w nim to nagłe poczucie samotności i odrębności, gdzie się podziały jego ciepło i towarzyskość? Zorientował się, że przez tyle wspólnych lat tak naprawdę go nie znał. Wyrwani z jednego łona, które nie znaczyło dzisiaj nic więcej, poza niezrozumiałymi strumieniami wspólnej krwi. Dlaczego im bardziej przychodził moment tej ostateczności, wyrwania się z planów, którzy inni za niego podjęli, z życia, które mu narzucono, a którym nie chciał żyć, tym bardziej czuł się obcy, inny? Ktoś pomieszał języki, nie dając żadnej nadziei na ich ponowne narodzenie. Jakbyśmy byli w jakiejś wielkiej metropolii: rozpoznajemy znajome twarze, ale po chwili słyszymy crescendo nieznajomego szmeru słów, kanciasta składnia miesza wszelkie szyki. Widocznie musieliśmy się pomylić, idziemy dalej.

poniedziałek, 15 lipca 2013

[w samym najgęstszym środku nocy], fragment lipcowy

w samym najgęstszym środku nocy
cudem uratowani: samozwańczy skazańcy
zbyt słabi, aby zdecydować się na wykonanie wyroku
w oczekiwaniu na cud, że śmierć przyjdzie sama,
wzywana przez mgły niewyraźnych wspomnień

tak, to my - naszym największym grzechem narodziny
od początku obarczone winą trwanie w widmach snach
czemu życie przeraża nas tak bardzo swoją materialnością?
twarda substancja o fakturze chropowatego kamienia
ale przecież powiedział;

ty jesteś skałą - hymny dla tych co uwierzyli
kłamcom wymyślającym świat od nowa
z jedną możliwą drogą do końca na której
czeka wielki nieistniejący zapraszający do pustego domu:
zostańcie wy, którzy żyjecie, albowiem będziecie pochowani

próbowałem już wielokrotnie - ratowany sidłami chłodnej
racjonalności i refrenem: jest jeszcze szansa poczucie
ostateczności sprawiało, że ręce drżały niezdolne
wykonać decydujący ruch, by
żyć własną śmiercią

zostań jeszcze trochę krzyczeli wszyscy ostrymi głosami
ale na szali przeważyła cicha lista oskarżeń - chęć
spisania snów i zamiany ich w życie (mrzonki młodego
nieszczęśnika), decyzje o ucieczce od świata trwałego
i ciasnego w swoich jasno wyznaczonch granicach, umiłowanie
kłamstw i trwania, nie tak jak się powinno, jak mówili
inni obcy

przyznaję się do winy, ale opóźniam wykonanie wyroku
tylko szklisty strach w oczach, jak uciec by nikt
nie zauważył, by moja krucha materia nie rozbiła się
na tysiąc krwawych kawałków poczekaj
(mówi jakiś nieznany wewnętrzny głos) jeszcze

chwila, a odejście przyjdzie samo, ręce jeszcze
nie gotowe, krew zbyt gorąca do schłodzenia
jeszcze trochę: teraz zaśnij, tylko wtedy
może przyjść zimne ciepło luster końca
w mgłach niewyraźnych widziadeł

w samym najgęstszym środku nocy

lipiec 2013

poniedziałek, 20 maja 2013

notatka z 19 – 20 V 2013


notatka z 19 – 20 V 2013

(Irenie, Adamowi)

   Próbowałem z siebie wydusić słowa, ale – ciężkie jak kamienie – wciąż trwały w miejscu, przyciągały mnie do ziemi, niezdolne do jakiegokolwiek wzniesienia się w górę. Historie wymykały się spod palców, znaczenia rozmywały się w gęstym powietrzu, głosy, zamiast mówić – milczały, albo nikły w niezrozumiałym szumie.

   Dzień był jasny i przejrzysty. Dusił nas zapach bzu – obłędny, przyciągający, niedający o sobie zapomnieć, jakby tylko on jeden był na świecie. W ogrodzie wylegiwał się kot. Swoim doskonałym kocim istnieniem – które niczego nie potrzebowało, poza samym sobą – może chciał mi uświadomić, że jednak należy szukać cały czas jakiegoś ukrytego celu tych wszystkich słów, że może jest on bliżej – prostszy, niż mi się wydawało.

   Przed moimi oczami – przed moimi zdaniami - przeleciał jakiś owad – brązowy, z długimi nóżkami. Widziałem go tak krótko, że chyba nie potrafiłbym go dokładniej opisać. Przestraszyłem się i odskoczyłem z krzesła. Po chwili zorientowałem się, jak bardzo to było nierozsądne. W tym momencie pomyślałem, że może po prostu boje się jakiegokolwiek, najmniejszego chociaż, istnienia.

   Słowa dawały mi bezpieczeństwo poruszania się w świecie duchów i widm - nieprzejrzystym, ale i doskonale przyjaznym – bo moim własnym. Ta żałosna uzurpacja, kiedy jest się wszystkiego pewnym, zna sie wszystkie możliwości i drogi, którymi można iść, jest oczywiście źródłem chwilowej radości pokracznego boga, ale szybko okazuje swoje granice i ograniczenia. To naprawdę tylko tyle? Nie ma nic więcej? Ale jak to – to wszystko nie istnieje?

   Uwięziłem się w teatrze na własne życzenie – i pewnie już wszystko będę nazywał jako „utwory dla teatru”. W ustach aktorów słowa nabierają człowieczeństwa, stają się materią żywą, nerwową – oczywiście wielokrotnie się potykają, popełniają błędy – ale są to błędy i potknięcia istniejącego ciała. To chyba wtedy objawia się ten ukryty cel istnienia tych słów, którymi próbuje zapisać się kartki – są dla samych siebie, by rozbrzmiewać w przestrzeni, przemykać się powoli i odbijać od teatralnych ścian, wędrować nieśpiesznie swoim kocim istnieniem.

   Wyrwane śmierci płaskiego papieru, nabierają wymiarów i powierzchni, własnego głosu i echa. Wreszcie są: mówią, choćby były ciężkie jak kamienie.


maj 2013

poniedziałek, 25 marca 2013

"Nieuniknione" - utwór dla teatru


Nieuniknione
utwór dla teatru

Utwór może być realizowany przez wielu aktorów. Jedyną uwagą interpretacyjną jest zapis tekstu.

syn do matki:

trzeba od początku wszystko zamieniać w popiół

własny dom musi się ugiąć aż do całkowitego rozpadu, dopóki ściany nie zapadną się w sobie, a po żyjącej materii nie pozostanie puste milczące pole

zaczynać od śmierci od nowa każdego powtarzającego się bez celu dnia

najtrudniej było wyjść pierwszy raz, wiedziało się – trzeba wszystko co było zostawić, spojrzeć po raz ostatni, melodramatycznie uronić ostatnią łzę, i wyjść powolnym krokiem, jakby się jeszcze chciało złapać w ostatniej chwili zapach tego kiedyś

już idziesz?
tak muszę
nie zostaniesz, jeszcze chociaż chwilę?
nie mogę
dlaczego
naprawdę, nie mogę

poczułem, jakby ją zabijał po raz pierwszy, jakbym tego wyczekiwał od dawna,
a to było tylko proste spełnienie nieuniknionego

nigdy szczerze nie powiedziałem jej, jak to było naprawdę, jak to się zaczęło, dlaczego jej o tym nie mogłem mówić?, kiedy to się zaczęło zmieniać

nie wiem, czy nawet zauważyła ten moment, kiedy zacząłem odchodzić, powoli dla dla niej od niej umierać

stałem się jakoś inny mniej obecny patrzyłem gdzieś daleko – czy to takie objawy można wskazać ja zupełnie nie mogłam się z nim porozumieć – mówiła pewnie do swoich przyjaciółek, albo może to skrywała, nie mogła spać w te same noce, kiedy ja też nie mogłem spać – gdzieś indziej i inaczej,
ale nigdy jej o tym nie powiedziałem

lista rzeczy, których nigdy się nie powiedziało, robi się zbyt głośna, wykrzykiwana ostatnim przemilczanym tchnieniem

uświadomiłem sobie, że uciekłem za daleko, i nie można już wrócić, choćby się czasami chciało i tęskniło do tej całej prostoty, do tego, że niczego nie można było się spodziewać, a każdy rozpoczynając każdy dzień wiedziało się, że uda sie zasnąć i wstanie się na nowo

wiesz, boje się tobie powiedzieć to wprost, naprawdę
nie umiem, słowa gdzieś grzęzną,
jeszcze zanim się zaczną wymykać się
z jakiś głębokich plam pamięci

ogarnia mnie jakieś dziwne poczucie wstydu nie do przezwyciężenia

nie patrz na mnie, proszę, nie, nie patrz

postaram się to wszystko, od początku do końca, tak jak to wtedy się działo
mogę ci już teraz powiedzieć, ze z pewnością mi sie nie uda, będę mówił
okrężnie nie wprost będę kłamał bo wiem, że mogłabyś tego nie przeżyć
choć przecież zabijałem cię juz kilkakrotnie

nie nie nie tak!

dobrze już dobrze
dobrze, spokojnie
od początku

jak miałem sześć lat, podszedłem do okna w pokoju – było bardzo wysoko, pamiętasz? – i postanowiłem kiedyś wyskoczyć po raz pierwszy w życiu poczułem że śmierć mnie przyciąga
za oknem chodzili rozmawiali ludzie staruszki wracały z zakupów dzieci ze szkoły już
nie pamiętam dokładnie chyba był kwiecień – to przecież najokrutniejszy miesiąc – albo maj
nie wiem już sam jak to do końca było miałem te sześć lat ale wiedziałem, ze takiego upadku nie można przeżyć

wiem, ze to było zupełnie bezsensowne, nawet się nie zastanawiałem się co miałoby być potem
ale teraz już wiem, chcesz się dowiedzieć?
powiedzieć ci?

na pewno tego chcesz?

poniedziałek, 28 stycznia 2013

nowy utwór dla teatru, fragment styczniowy

   Poszedłem do kawiarni w dniu, w którym nic mi nie szło. Błądziłem przez zaśnieżone ulice, w białej mgle, która miała kolor brudnego mleka. Wszedłem zdecydowanym krokiem (ale dlaczego zdecydowanym, a nie zrezygnowanym? Nie mogę teraz zrozumieć), zamówiłem jakąś kawę, ale nagle się zatrzymałem. 

  Kilka stolików obok siedzieli chłopak z dziewczyną. On miał na twarzy ten dziwny, przejściowy wyraz jakby przed chwilą płakał, płakał bez łez, albo za chwilę miał płakać. Tak samo z dziewczyna, chociaż może bardziej wyraźne były na jej twarzy ślady łez. Nie przyglądałem się im, zresztą: co to ma za znaczenie... Chyba to ona go pocieszała, gładziła go po twarzy, patrzyła w jego mętne oczy; w pewnym momencie poruszyła się – nie siedziała już naprzeciwko niego, ale tuż obok, z boku. Nie pamiętam, czy go przytuliła, czy może teraz sobie to chcę sam wymyślić, bardziej pasuje do historii. Ale to znowu nieważne. Stałem nadal, z perwersyjną – może nie przyjemnością, ale pasją oglądania tego.

   Często, jak widziałem na ulicy, na ławkach płaczących ludzi, nie odwracałem głowy, ale zawsze przez chwilę patrzyłem. Może teraz trochę mi wstyd mojego okrucieństwa – odkrywania tego, co miało pozostać już zawsze zakryte, pozbawiania ich tej największej z możliwych samotności – samotności własnego, trochę żałosnego, aż zbyt codziennego bólu. 

W końcu musiałem wybrać stolik – przez chwilę się zastanawiałem, w końcu poszedłem do jednego, trochę oddalonego od tamtego, ale takiego który nadal pozwalał mi na dyskretne spoglądanie. Tych dwoje powoli się uspokajało – dziewczyna, która przedtem siedziała tuż obok niego, znowu była naprzeciwko. Dłonie przesunęła powoli z jego dłoni na policzki. On także jakby się trochę ośmielił – jego złączone palce, jakby na razie trochę wystraszony ruchami, dotykały gładkiej powierzchni jej skóry, jej twarzy. Jakby bały się zniszczyć coś tak boleśnie – dopiero przed chwilą – odzyskanego.

  Próbowałem z tych ruchów wyczytać historię, trochę jak rozpoznając słowa z ruchów warg. Nic nie słyszałem, ale czułem się tak, jakbym słyszał. 

(zanim jeszcze wszedłem) ja naprawdę już nie mogę, to się wszystko zaczyna psuć – ale... – nie wiem, wiesz, nie wiem co dalej – ale przecież nie można tak tego wszystkiego, tego co było – ja już nie wytrzymuję, po prostu nie mogę – i ty chcesz to wszystko – nie wiem, ale czasami – nie kończ proszę, nie kończ – (cisza) – ale proszę, nie naprawdę, nie... – proszę, nie, nie pł... (urwanie) – (dźwięk wyjmowanych chusteczek) – (delikatnie, łamiącym się głosem) – nie płacz – (przysuwa się do niego, przytula) – (bez słów) – ty przecież wiesz, że ja bez ciebie... – już dobrze, naprawdę – (nadal cisza)

  Co mówili potem? Wspominali własne historie, tworzyli plany na jeszcze raz – cudownie przywróconą do życia – przyszłość, cieszyli się obrazem swoich twarzy, na które patrzyli z dojmującą, najprostszą czułością. Jego ruchy nadal były nieśmiałe, może trochę nazbyt delikatne. Było to trochę dziwne – znał pewnie każdy milimetr jej ciała, kochając się z nią, gdy powierzchnia jego i jej skóry stawała się jednym, mokrym od potu materiałem. Ale dlaczego teraz o tym piszę, czy on naprawdę wtedy o tym myślał? Może gdzieś na chwilę zmroził go strach przed utratą tej najbliżej z możliwych bliskości, i dlatego, teraz, tak nieśmiało...

  Czułem się trochę zawstydzony, że jestem świadkiem czegoś wielkiego. Tuż obok mnie, w tej kawiarni, pełnej radosnych szumów, rozegrał się ich dramat. Może będą to pamiętać do końca, a może to był tego końca początek, albo początek czegoś zupełnie nowego czy też nowy początek? Kilka metrów za mną drżąca, krystaliczna prawda, wysublimowane emocje, być może jedyna autentyczna w całym ich życiu rozpacz przed samotnością pustego łóżka. To było trochę jak najczystszej postaci teatralna scena – bez świateł, z narzuconymi dekoracjami, z masą drugoplanowych aktorów, przeszkadzających dźwięków, kroków, westchnień, szelestów, postukiwania łyżeczkami o filiżanki... 

  Przez chwilę pomyślałem o własnym teatrze, który tego dnia zaczął się rozpadać jak stary, szeleszczący papier. Nie mogłem się oderwać od ustawiania reflektorów, planowania zmian scen, wejść aktorów, które naraz rozsypywały się w czarny pył. W porę zauważyłem, że nie może mnie ominąć ten spektakl – zachłannie wpatrywałem się w partyturę ruchów, spojrzeń, łez, oddechów. 

  Jak to zapisać, by nie oddalić, nie zamglić w zbyt jasnej przejrzystości sceny. W pustej substancji teatru, istniejącej tylko dla samej siebie, wszystko to będzie brzmiało jak zbyt słodkie echa romansów. Będzie istniało tylko to, na samym środku, oświetlone rzędem punktowych reflektorów, czyste, jednoznaczne, nieprawdziwe. A gdzie pospieszne kroki, szumy kawiarni, zapach szybko parzonej kawy...?

  Powoli musiałem opuścić kawiarnię i iść do teatru, na kolejne spotkanie niewiadomego, jeszcze nigdy nieistniejącego. Musiałem iść do teatru, ale poczułem się tak jakbym tak naprawdę teatr opuszczał. I w dodatku teatr najdoskonalszy, bo jego jedyną cechą była krystalicznie czysta, nieprzenikniona prawda.


styczeń 2013

piątek, 25 stycznia 2013

„Reportaż z wielkiego miasta” - fragment „Couleur Café”, utworu dla teatru

1.

    Dzień. Kwiecień. Jasno. Bardzo jasno. Promienie światła pokrywają ludzi za szybko idących ulicą. Ich kroki niestaranne, krótkie, urywane, jakby oddech duszonego człowieka. Jakby chcieli się unieść się nad ziemią, wzlecieć nad arteriami brudnego miasta, nad żyłami ulic, pulsującymi hałaśliwą krwią samochodów, karetek, starych autobusów. Dla niewprawnego oka to tylko jednorodna smuga szarych ubrań. Stanąć. Odróżnić twarz. Oczy, zmęczone, zapatrzone w dal. A za tą dalą nic nie ma. Ktoś się zatrzymuje, coś mu upadło, telefon zadzwonił, coś sobie przypomniał. Podejść do niego, porozmawiać, zapisać, nagrać fragment na dyktafon. Usiąść w domu, zaraz zaraz tylko kawa się zaparzy, spokojnie, spokojnie, cicho. Sonata F – dur Mozarta w głośnikach. Delikatny perlisty dźwięk  Załamujący głos na nagraniu coś mówi. Rozbija się, frazy Mozarta są symetryczne, przeglądają się w sobie, jak kolumny w lustrzanych odbiciach. Zaraz, miało być jedno odczucie. Proste, jednoznaczne. Zapis emocji, tak jakbym tam był. Tam, jakbyś Ty tam był, Ty tam była. Podchodzę do niego, szybkim krokiem. Może się rozmyśli, ucieknie, pójdzie w inną stronę. Powie tylko: jest pan dziwny, proszę się odczepić, nie nie mam czasu, nie w ogóle mnie to nie interesuje, co pan musi, jakim w ogóle prawem się pan mnie o to pyta. Podchodzę. Zatrzymuję się nad nim. Patrzę mu w oczy. Ulica płynie, ruchliwa, niezatrzymana, nieprzebrane tłumy ludzi, na których nigdy się już nie spojrzy. Głos. Mówi coś, ale nie można usłyszeć.  

2.

    Obok kawiarnia. Kawiarnia z lodami, przychodzą tam panie w wieku balzakowskim, ich ubrania pachną starą szafą, której zawartość nie była wymieniana od wielkiej wojny. O tak tak tak pani kochana, wielka wojna, to była wielka wojny – wszedłem tam przedtem na chwilę i usłyszałem. A przed wojną to takie lody były proszę pani, jakich to dzisiaj nie ma i to naturalne, a bez tych wszystkich polepszaczy. No i wie pani, to niby była ta sama cukiernia, znaczy tak samo się nazywała  Tak tak, właśnie tak się nazywała, no ale lody to oczywiście były inne. I wie pani, tam to taki chłopiec jeden pracował blondyn, no proszę pani (na on wydłuża samogłoskę, chcąc ją jakby zatrzymać w czasie, w nieskończoność), jaki to on był przystojny proszę pani, ile to ja się do niego nawzdychałam  ile to ja listów w moim pamiętniku napisałam – wpada w słowotok, ja razem z nią. Przybija łańcuchem, przybija wszystkich do swoich opowieści, nie daje odetchnąć. Wychodzę, muszę się oderwać  Nie pytam się jej o dalszy ciąg. Jaki mógł być dalszy ciąg. Blondyn może zginął w powstaniu. Jak bombardowali Stare Miasto. Albo wrzucili granat do kanałów. Jego ładne młode ciało w błocie. Ona może trafiła do obozu, pod płaszczem pachnącym starą szafa skrywa wytatuowany numer, kilka cyfr w ewidencji, czarny bolesny atrament na skórze wchodzący w żyły, w krew, nie może już potem nigdy stamtąd wypłynąć. Kawiarnia. Za długo tam jesteśmy. Coś było obok. Co? Za dużo ludzi, ciał, głosów, westchnień. Szybko można zapomnieć, zatrzeć wszelki ślad.
    A to, on, a to Pan, to Pan. Gdyby się go znało, można by tak do niego powiedzieć. To Pan, no tak, dawno się nie widzieliśmy masę czasu, kopę lat, co u Pana, a no dobrze. Wie Pan, jak to w życiu, wszystko drożej, a pensje wcale nie są większe, dzieci już podrosły no to większe wymagania, komputery, obozy kursy językowe. Ale się go nie zna. I nigdy nie pozna. Teraz tylko to spojrzenie, oczy ma wystraszone. Niepotrzebnie, przecież nikt inny nie może tego pamiętać. Przecież to tylko jego. To się wtedy tam stało. Ale co to było? Co się mogło stać? Wiem, że się do niego nie odezwę, że to tylko jego. Sekundy na dyktafonowym nagraniu nie będą wypełnione przez jego załamujący się, zmieszany ze zdławionym płaczem głos. Więc może wtedy ona do niego że ona jego już nie, że tak nie może, że to za daleko zaszło, że naprawdę się starała, ale inaczej już się nie da. Nie nie on nie będzie jej przekonywał, ze to wszystko jeszcze można naprawić, że to wszystko miało być inaczej, że jeszcze wszystko może być inaczej. Ona już podjęła decyzje. On, znaczy ten inny On jest inny. To znaczy że jest jakiś inny? A to nie tamten inny co wtedy ale inny inny? Tak to on. Ona go wtedy kiedy jego nie było. I wie, ze to na pewno. I wie, że już na zawsze. I ze go żegna. On już na zawsze, a ona go żegna na zawsze. Żegna go na zawsze na tej ulicy. I ona na tej ulicy ma odejść. Ma odejść, podczas gdy jest jasno, kwiecień, bardzo jasno, a ludzie idą zbyt szybkimi krokami. Podczas gdy stara kobieta w cukierni (byliśmy tam kiedyś, nawet wtedy, kiedy ja ją po raz pierwszy, była ta sama pora roku, tez kwiecień, może sobie myśli) wspomina ody których już nigdy nie będzie, przeszłość, które już nie będzie i blondyna, który zginął w powstaniu, przeszłość, której nigdy nie było. Patrzę na zegarek. Minęło dopiero pięć minut. Pięć minut reportażu z wielkiego miasta. Nic się nie działo, naprawdę. Naprawdę, nic się nie działo?

piątek, 18 stycznia 2013

scena dla dwójki aktorów

scena dla dwójki aktorów

Kiedyś spałem z tamtą kobietą.

Gdy zasnęła, zrobiło się dziwnie niezręcznie i chciałem wstać, ale poczułem, ze nie mogę. Tłumaczyłem to sobie bólem stawów i przemęczeniem, albo że coś uciskało mi jakiś nerw,
ale to nie było to.
Zostałem w łóżku, które już wtedy było obce i niemoje.
Otoczony ze wszystkich stron murami z poduszek i małymi pagórkami, które tworzyły       
        wgniecenia na kiedyś białym prześcieradle.

Nie mów mi o tym.

Dlaczego?

(milczenie)

Poczekaj, dokończę.

Nie mogłem się wydostać.

Poczułem perfumy, których używała; to nie były żadne szczególne, ale przenikające w swej   
     dobitnej konkretności.
Jedyną cechą tego zapachu, było to, że to był jej zapach. Zacząłem się wpatrywać w nieobecne
    ciało obok, które już do mnie nie należało.
Smugi potu rozlewały się po ramionach w tylko sobie wiadomych kierunkach. Gdy byłem
    blisko, przyklejały się do mojej skóry
i odklejały od niej z szeleszczącą melodią, która należała tylko do niej.
Tak samo jak do niej należał nierówny rytm oddechów,
zapach, gdy już było po wszystkim, chropowata powierzchnia skóry...

Przestań, naprawdę.

Ale ja tylko...