1.
Wszedł do środka, ale zupełnie nie wiedział, po co. Zaczynała się jesień - delikatnymi mgłami, labiryntami spadających liści, lepkimi od błota kałużami. Szara smuga papierosowego dymu unosiła się łagodnie do góry, jak opary zapomnianego kadzidła. Na ulicach było coraz więcej ludzi - wracali do pracy, opuszczeni przez ciepło poprzednich miesięcy i do końca utwierdzeni w przekonaniu, że tak naprawdę nic się nie zmieni, a ostatecznie czeka na nich tylko mrok wrześniowego wieczoru.
2.
Zaczął przemykać pomiędzy wąskimi ścieżynkami, wśród ciasno ustawionych stołów i regałów. Oczywiście, nie przyszedł po nic konkretnego, tylko dosyć tępym wzrokiem wodził po nazwiskach poetów, których obiecywał sobie przeczytać. Pamiętał pojedyncze cytaty, które gdzieś znalazł, albo które ktoś mu powiedział. Odczuwał wtedy jakiś krótki moment zachwytu, jasności, tego, że w tym zdaniu zawarta jest cała kwintesencja czegoś, czego nigdy nie umiał nazwać, a co wydawało mu się bardzo ważne. Niedawno poczuł, że kiedyś umrze, i udało mu się połączyć te fakty. Jego śmierć nie dawała się opisać, nie chciała być nazwana, uciekała jak płochliwe zwierzątko - z dziesiątkami zapomnianych fraz.
sobota, 21 września 2013
piątek, 26 lipca 2013
Kawa
Kawa
1.
Kawa, dopiero co przed chwilą zaparzona, stygła powoli. Biała
filiżanka rysowała delikatny, okrągły kształt na chropowatej
powierzchni drewnianego stolika. Ciepło leniwymi falami uciekało z
gęstego, prawie czarnego płynu, próbując ogrzać jego ręce,
przesuwające się po ściankach filiżanki, w chłodny, pierwszy
dzień jesieni. Dawał sobie jeszcze chwilę, jeszcze moment. Zacznie
coś robić, ale od następnego dnia, tygodnia, miesiąca. Każdy
dzień stawał się tym następnym, przedłużanym w niewiadomą,
nieistniejącą nieskończoność. Chociaż, tak naprawdę, ile można
uciekać, w końcu przyszłość nas zastanie: samotnych, w chłodzie
nocy, nieprzygotowanych do podjęcia jakiegokolwiek kroku, i odwrotu
już nie będzie. Tak, wakacje się skończyły, nie można wiecznie
pić kawy w centrum miasta i czytać dobrych książek, ale na razie
starał się o tym nie myśleć. Jak skazaniec, któremu
pozwolono wypełnić ostatnie życzenie przed pójściem na
szafot. Może chciałbyś kogoś pożegnać, jakieś ostatnie słowo?
Nie, dziękuję. Reszta jest milczeniem.
2.
Jak zobaczył rano w przedpokoju
jego dwie walizki, zorientował się po raz pierwszy tak mocno, że i
on umrze. Czas płynie nieubłaganie, nawet, jak bardzo nie chce się
tego zauważać. Był trochę przerażony konsekwencją, z jaką
podjął on tę decyzję. Skąd w nim to nagłe poczucie samotności
i odrębności, gdzie się podziały jego ciepło i towarzyskość?
Zorientował się, że przez tyle wspólnych lat tak naprawdę
go nie znał. Wyrwani z jednego łona, które nie znaczyło
dzisiaj nic więcej, poza niezrozumiałymi strumieniami wspólnej
krwi. Dlaczego im bardziej przychodził moment tej ostateczności,
wyrwania się z planów, którzy inni za niego podjęli,
z życia, które mu narzucono, a którym nie chciał żyć,
tym bardziej czuł się obcy, inny? Ktoś pomieszał języki, nie
dając żadnej nadziei na ich ponowne narodzenie. Jakbyśmy byli w
jakiejś wielkiej metropolii: rozpoznajemy znajome twarze, ale
po chwili słyszymy crescendo nieznajomego szmeru słów,
kanciasta składnia miesza wszelkie szyki. Widocznie musieliśmy się
pomylić, idziemy dalej.
poniedziałek, 15 lipca 2013
[w samym najgęstszym środku nocy], fragment lipcowy
w samym najgęstszym środku nocy
cudem uratowani: samozwańczy skazańcy
zbyt słabi, aby zdecydować się na wykonanie wyroku
w oczekiwaniu na cud, że śmierć przyjdzie sama,
wzywana przez mgły niewyraźnych wspomnień
tak, to my - naszym największym grzechem narodziny
od początku obarczone winą trwanie w widmach snach
czemu życie przeraża nas tak bardzo swoją materialnością?
twarda substancja o fakturze chropowatego kamienia
ale przecież powiedział;
ty jesteś skałą - hymny dla tych co uwierzyli
kłamcom wymyślającym świat od nowa
z jedną możliwą drogą do końca na której
czeka wielki nieistniejący zapraszający do pustego domu:
zostańcie wy, którzy żyjecie, albowiem będziecie pochowani
próbowałem już wielokrotnie - ratowany sidłami chłodnej
racjonalności i refrenem: jest jeszcze szansa poczucie
ostateczności sprawiało, że ręce drżały niezdolne
wykonać decydujący ruch, by
żyć własną śmiercią
zostań jeszcze trochę krzyczeli wszyscy ostrymi głosami
ale na szali przeważyła cicha lista oskarżeń - chęć
spisania snów i zamiany ich w życie (mrzonki młodego
nieszczęśnika), decyzje o ucieczce od świata trwałego
i ciasnego w swoich jasno wyznaczonch granicach, umiłowanie
kłamstw i trwania, nie tak jak się powinno, jak mówili
inni obcy
przyznaję się do winy, ale opóźniam wykonanie wyroku
tylko szklisty strach w oczach, jak uciec by nikt
nie zauważył, by moja krucha materia nie rozbiła się
na tysiąc krwawych kawałków poczekaj
(mówi jakiś nieznany wewnętrzny głos) jeszcze
chwila, a odejście przyjdzie samo, ręce jeszcze
nie gotowe, krew zbyt gorąca do schłodzenia
jeszcze trochę: teraz zaśnij, tylko wtedy
może przyjść zimne ciepło luster końca
w mgłach niewyraźnych widziadeł
w samym najgęstszym środku nocy
cudem uratowani: samozwańczy skazańcy
zbyt słabi, aby zdecydować się na wykonanie wyroku
w oczekiwaniu na cud, że śmierć przyjdzie sama,
wzywana przez mgły niewyraźnych wspomnień
tak, to my - naszym największym grzechem narodziny
od początku obarczone winą trwanie w widmach snach
czemu życie przeraża nas tak bardzo swoją materialnością?
twarda substancja o fakturze chropowatego kamienia
ale przecież powiedział;
ty jesteś skałą - hymny dla tych co uwierzyli
kłamcom wymyślającym świat od nowa
z jedną możliwą drogą do końca na której
czeka wielki nieistniejący zapraszający do pustego domu:
zostańcie wy, którzy żyjecie, albowiem będziecie pochowani
próbowałem już wielokrotnie - ratowany sidłami chłodnej
racjonalności i refrenem: jest jeszcze szansa poczucie
ostateczności sprawiało, że ręce drżały niezdolne
wykonać decydujący ruch, by
żyć własną śmiercią
zostań jeszcze trochę krzyczeli wszyscy ostrymi głosami
ale na szali przeważyła cicha lista oskarżeń - chęć
spisania snów i zamiany ich w życie (mrzonki młodego
nieszczęśnika), decyzje o ucieczce od świata trwałego
i ciasnego w swoich jasno wyznaczonch granicach, umiłowanie
kłamstw i trwania, nie tak jak się powinno, jak mówili
inni obcy
przyznaję się do winy, ale opóźniam wykonanie wyroku
tylko szklisty strach w oczach, jak uciec by nikt
nie zauważył, by moja krucha materia nie rozbiła się
na tysiąc krwawych kawałków poczekaj
(mówi jakiś nieznany wewnętrzny głos) jeszcze
chwila, a odejście przyjdzie samo, ręce jeszcze
nie gotowe, krew zbyt gorąca do schłodzenia
jeszcze trochę: teraz zaśnij, tylko wtedy
może przyjść zimne ciepło luster końca
w mgłach niewyraźnych widziadeł
w samym najgęstszym środku nocy
lipiec 2013
poniedziałek, 20 maja 2013
notatka z 19 – 20 V 2013
notatka
z 19 – 20 V 2013
(Irenie,
Adamowi)
Próbowałem
z siebie wydusić słowa, ale – ciężkie jak kamienie – wciąż
trwały w miejscu, przyciągały mnie do ziemi, niezdolne do
jakiegokolwiek wzniesienia się w górę. Historie wymykały
się spod palców, znaczenia rozmywały się w gęstym
powietrzu, głosy, zamiast mówić – milczały, albo nikły w
niezrozumiałym szumie.
Dzień
był jasny i przejrzysty. Dusił nas zapach bzu – obłędny,
przyciągający, niedający o sobie zapomnieć, jakby tylko on jeden
był na świecie. W ogrodzie wylegiwał się kot. Swoim doskonałym
kocim istnieniem – które niczego nie potrzebowało, poza
samym sobą – może chciał mi uświadomić, że jednak należy
szukać cały czas jakiegoś ukrytego celu tych wszystkich słów,
że może jest on bliżej – prostszy, niż mi się wydawało.
Przed
moimi oczami – przed moimi zdaniami - przeleciał jakiś owad –
brązowy, z długimi nóżkami. Widziałem go tak krótko,
że chyba nie potrafiłbym go dokładniej opisać. Przestraszyłem
się i odskoczyłem z krzesła. Po chwili zorientowałem się, jak
bardzo to było nierozsądne. W tym momencie pomyślałem, że może
po prostu boje się jakiegokolwiek, najmniejszego chociaż,
istnienia.
Słowa
dawały mi bezpieczeństwo poruszania się w świecie duchów i
widm - nieprzejrzystym, ale i doskonale przyjaznym – bo moim
własnym. Ta żałosna uzurpacja, kiedy jest się wszystkiego pewnym,
zna sie wszystkie możliwości i drogi, którymi można iść,
jest oczywiście źródłem chwilowej radości pokracznego
boga, ale szybko okazuje swoje granice i ograniczenia. To naprawdę
tylko tyle? Nie ma nic więcej? Ale jak to – to wszystko nie
istnieje?
Uwięziłem
się w teatrze na własne życzenie – i pewnie już wszystko będę
nazywał jako „utwory dla teatru”. W ustach aktorów słowa
nabierają człowieczeństwa, stają się materią żywą, nerwową –
oczywiście wielokrotnie się potykają, popełniają błędy – ale
są to błędy i potknięcia istniejącego ciała. To chyba wtedy
objawia się ten ukryty cel istnienia tych słów, którymi
próbuje zapisać się kartki – są dla samych siebie, by
rozbrzmiewać w przestrzeni, przemykać się powoli i odbijać od
teatralnych ścian, wędrować nieśpiesznie swoim kocim istnieniem.
Wyrwane
śmierci płaskiego papieru, nabierają wymiarów i
powierzchni, własnego głosu i echa. Wreszcie są: mówią,
choćby były ciężkie jak kamienie.
maj 2013
poniedziałek, 25 marca 2013
"Nieuniknione" - utwór dla teatru
Nieuniknione
utwór
dla teatru
Utwór może być
realizowany przez wielu aktorów. Jedyną uwagą
interpretacyjną jest zapis tekstu.
syn
do matki:
trzeba od początku wszystko
zamieniać w popiół
własny dom musi się ugiąć aż
do całkowitego rozpadu, dopóki ściany nie zapadną się w
sobie, a po żyjącej materii nie pozostanie puste milczące pole
zaczynać od śmierci od nowa
każdego powtarzającego się bez celu dnia
najtrudniej było wyjść pierwszy
raz, wiedziało się – trzeba wszystko co było zostawić,
spojrzeć po raz ostatni, melodramatycznie uronić ostatnią łzę, i
wyjść powolnym krokiem, jakby się jeszcze chciało złapać w
ostatniej chwili zapach tego kiedyś
już idziesz?
tak muszę
nie zostaniesz, jeszcze chociaż
chwilę?
nie mogę
dlaczego
naprawdę, nie mogę
poczułem, jakby ją zabijał po
raz pierwszy, jakbym tego wyczekiwał od dawna,
a to było tylko proste spełnienie
nieuniknionego
nigdy szczerze nie powiedziałem
jej, jak to było naprawdę, jak to się zaczęło, dlaczego jej o
tym nie mogłem mówić?, kiedy to się zaczęło zmieniać
nie wiem, czy nawet zauważyła
ten moment, kiedy zacząłem odchodzić, powoli dla dla niej od niej
umierać
stałem się jakoś inny mniej
obecny patrzyłem gdzieś daleko – czy to takie objawy można
wskazać ja zupełnie nie mogłam się z nim porozumieć – mówiła
pewnie do swoich przyjaciółek, albo może to skrywała, nie
mogła spać w te same noce, kiedy ja też nie mogłem spać –
gdzieś indziej i inaczej,
ale nigdy jej o tym nie
powiedziałem
lista rzeczy, których nigdy
się nie powiedziało, robi się zbyt głośna, wykrzykiwana ostatnim
przemilczanym tchnieniem
uświadomiłem sobie, że uciekłem
za daleko, i nie można już wrócić, choćby się czasami
chciało i tęskniło do tej całej prostoty, do tego, że niczego
nie można było się spodziewać, a każdy rozpoczynając każdy
dzień wiedziało się, że uda sie zasnąć i wstanie się na nowo
wiesz, boje się tobie powiedzieć
to wprost, naprawdę
nie umiem, słowa gdzieś grzęzną,
jeszcze zanim się zaczną wymykać
się
z jakiś głębokich plam pamięci
ogarnia mnie jakieś dziwne
poczucie wstydu nie do przezwyciężenia
nie patrz na mnie, proszę, nie,
nie patrz
postaram się to wszystko, od
początku do końca, tak jak to wtedy się działo
mogę ci już teraz powiedzieć,
ze z pewnością mi sie nie uda, będę mówił
okrężnie nie wprost będę
kłamał bo wiem, że mogłabyś tego nie przeżyć
choć przecież zabijałem cię
juz kilkakrotnie
nie nie nie tak!
dobrze już dobrze
dobrze, spokojnie
od początku
jak miałem sześć lat,
podszedłem do okna w pokoju – było bardzo wysoko, pamiętasz? –
i postanowiłem kiedyś wyskoczyć po raz pierwszy w życiu poczułem
że śmierć mnie przyciąga
za oknem chodzili rozmawiali
ludzie staruszki wracały z zakupów dzieci ze szkoły już
nie pamiętam dokładnie chyba był
kwiecień – to przecież najokrutniejszy miesiąc – albo maj
nie wiem już sam jak to do końca
było miałem te sześć lat ale wiedziałem, ze takiego upadku nie
można przeżyć
wiem, ze to było zupełnie
bezsensowne, nawet się nie zastanawiałem się co miałoby być
potem
ale teraz już wiem, chcesz się
dowiedzieć?
powiedzieć ci?
na pewno tego chcesz?
poniedziałek, 28 stycznia 2013
nowy utwór dla teatru, fragment styczniowy
Poszedłem do kawiarni w dniu, w którym nic mi nie szło. Błądziłem przez zaśnieżone ulice, w białej mgle, która miała kolor brudnego mleka. Wszedłem zdecydowanym krokiem (ale dlaczego zdecydowanym, a nie zrezygnowanym? Nie mogę teraz zrozumieć), zamówiłem jakąś kawę, ale nagle się zatrzymałem.
Kilka stolików obok siedzieli chłopak z dziewczyną. On miał na twarzy ten dziwny, przejściowy wyraz jakby przed chwilą płakał, płakał bez łez, albo za chwilę miał płakać. Tak samo z dziewczyna, chociaż może bardziej wyraźne były na jej twarzy ślady łez. Nie przyglądałem się im, zresztą: co to ma za znaczenie... Chyba to ona go pocieszała, gładziła go po twarzy, patrzyła w jego mętne oczy; w pewnym momencie poruszyła się – nie siedziała już naprzeciwko niego, ale tuż obok, z boku. Nie pamiętam, czy go przytuliła, czy może teraz sobie to chcę sam wymyślić, bardziej pasuje do historii. Ale to znowu nieważne. Stałem nadal, z perwersyjną – może nie przyjemnością, ale pasją oglądania tego.
Często, jak widziałem na ulicy, na ławkach płaczących ludzi, nie odwracałem głowy, ale zawsze przez chwilę patrzyłem. Może teraz trochę mi wstyd mojego okrucieństwa – odkrywania tego, co miało pozostać już zawsze zakryte, pozbawiania ich tej największej z możliwych samotności – samotności własnego, trochę żałosnego, aż zbyt codziennego bólu.
W końcu musiałem wybrać stolik – przez chwilę się zastanawiałem, w końcu poszedłem do jednego, trochę oddalonego od tamtego, ale takiego który nadal pozwalał mi na dyskretne spoglądanie. Tych dwoje powoli się uspokajało – dziewczyna, która przedtem siedziała tuż obok niego, znowu była naprzeciwko. Dłonie przesunęła powoli z jego dłoni na policzki. On także jakby się trochę ośmielił – jego złączone palce, jakby na razie trochę wystraszony ruchami, dotykały gładkiej powierzchni jej skóry, jej twarzy. Jakby bały się zniszczyć coś tak boleśnie – dopiero przed chwilą – odzyskanego.
Próbowałem z tych ruchów wyczytać historię, trochę jak rozpoznając słowa z ruchów warg. Nic nie słyszałem, ale czułem się tak, jakbym słyszał.
(zanim jeszcze wszedłem) ja naprawdę już nie mogę, to się wszystko zaczyna psuć – ale... – nie wiem, wiesz, nie wiem co dalej – ale przecież nie można tak tego wszystkiego, tego co było – ja już nie wytrzymuję, po prostu nie mogę – i ty chcesz to wszystko – nie wiem, ale czasami – nie kończ proszę, nie kończ – (cisza) – ale proszę, nie naprawdę, nie... – proszę, nie, nie pł... (urwanie) – (dźwięk wyjmowanych chusteczek) – (delikatnie, łamiącym się głosem) – nie płacz – (przysuwa się do niego, przytula) – (bez słów) – ty przecież wiesz, że ja bez ciebie... – już dobrze, naprawdę – (nadal cisza)
Co mówili potem? Wspominali własne historie, tworzyli plany na jeszcze raz – cudownie przywróconą do życia – przyszłość, cieszyli się obrazem swoich twarzy, na które patrzyli z dojmującą, najprostszą czułością. Jego ruchy nadal były nieśmiałe, może trochę nazbyt delikatne. Było to trochę dziwne – znał pewnie każdy milimetr jej ciała, kochając się z nią, gdy powierzchnia jego i jej skóry stawała się jednym, mokrym od potu materiałem. Ale dlaczego teraz o tym piszę, czy on naprawdę wtedy o tym myślał? Może gdzieś na chwilę zmroził go strach przed utratą tej najbliżej z możliwych bliskości, i dlatego, teraz, tak nieśmiało...
Czułem się trochę zawstydzony, że jestem świadkiem czegoś wielkiego. Tuż obok mnie, w tej kawiarni, pełnej radosnych szumów, rozegrał się ich dramat. Może będą to pamiętać do końca, a może to był tego końca początek, albo początek czegoś zupełnie nowego czy też nowy początek? Kilka metrów za mną drżąca, krystaliczna prawda, wysublimowane emocje, być może jedyna autentyczna w całym ich życiu rozpacz przed samotnością pustego łóżka. To było trochę jak najczystszej postaci teatralna scena – bez świateł, z narzuconymi dekoracjami, z masą drugoplanowych aktorów, przeszkadzających dźwięków, kroków, westchnień, szelestów, postukiwania łyżeczkami o filiżanki...
Przez chwilę pomyślałem o własnym teatrze, który tego dnia zaczął się rozpadać jak stary, szeleszczący papier. Nie mogłem się oderwać od ustawiania reflektorów, planowania zmian scen, wejść aktorów, które naraz rozsypywały się w czarny pył. W porę zauważyłem, że nie może mnie ominąć ten spektakl – zachłannie wpatrywałem się w partyturę ruchów, spojrzeń, łez, oddechów.
Jak to zapisać, by nie oddalić, nie zamglić w zbyt jasnej przejrzystości sceny. W pustej substancji teatru, istniejącej tylko dla samej siebie, wszystko to będzie brzmiało jak zbyt słodkie echa romansów. Będzie istniało tylko to, na samym środku, oświetlone rzędem punktowych reflektorów, czyste, jednoznaczne, nieprawdziwe. A gdzie pospieszne kroki, szumy kawiarni, zapach szybko parzonej kawy...?
Powoli musiałem opuścić kawiarnię i iść do teatru, na kolejne spotkanie niewiadomego, jeszcze nigdy nieistniejącego. Musiałem iść do teatru, ale poczułem się tak jakbym tak naprawdę teatr opuszczał. I w dodatku teatr najdoskonalszy, bo jego jedyną cechą była krystalicznie czysta, nieprzenikniona prawda.
Kilka stolików obok siedzieli chłopak z dziewczyną. On miał na twarzy ten dziwny, przejściowy wyraz jakby przed chwilą płakał, płakał bez łez, albo za chwilę miał płakać. Tak samo z dziewczyna, chociaż może bardziej wyraźne były na jej twarzy ślady łez. Nie przyglądałem się im, zresztą: co to ma za znaczenie... Chyba to ona go pocieszała, gładziła go po twarzy, patrzyła w jego mętne oczy; w pewnym momencie poruszyła się – nie siedziała już naprzeciwko niego, ale tuż obok, z boku. Nie pamiętam, czy go przytuliła, czy może teraz sobie to chcę sam wymyślić, bardziej pasuje do historii. Ale to znowu nieważne. Stałem nadal, z perwersyjną – może nie przyjemnością, ale pasją oglądania tego.
Często, jak widziałem na ulicy, na ławkach płaczących ludzi, nie odwracałem głowy, ale zawsze przez chwilę patrzyłem. Może teraz trochę mi wstyd mojego okrucieństwa – odkrywania tego, co miało pozostać już zawsze zakryte, pozbawiania ich tej największej z możliwych samotności – samotności własnego, trochę żałosnego, aż zbyt codziennego bólu.
W końcu musiałem wybrać stolik – przez chwilę się zastanawiałem, w końcu poszedłem do jednego, trochę oddalonego od tamtego, ale takiego który nadal pozwalał mi na dyskretne spoglądanie. Tych dwoje powoli się uspokajało – dziewczyna, która przedtem siedziała tuż obok niego, znowu była naprzeciwko. Dłonie przesunęła powoli z jego dłoni na policzki. On także jakby się trochę ośmielił – jego złączone palce, jakby na razie trochę wystraszony ruchami, dotykały gładkiej powierzchni jej skóry, jej twarzy. Jakby bały się zniszczyć coś tak boleśnie – dopiero przed chwilą – odzyskanego.
Próbowałem z tych ruchów wyczytać historię, trochę jak rozpoznając słowa z ruchów warg. Nic nie słyszałem, ale czułem się tak, jakbym słyszał.
(zanim jeszcze wszedłem) ja naprawdę już nie mogę, to się wszystko zaczyna psuć – ale... – nie wiem, wiesz, nie wiem co dalej – ale przecież nie można tak tego wszystkiego, tego co było – ja już nie wytrzymuję, po prostu nie mogę – i ty chcesz to wszystko – nie wiem, ale czasami – nie kończ proszę, nie kończ – (cisza) – ale proszę, nie naprawdę, nie... – proszę, nie, nie pł... (urwanie) – (dźwięk wyjmowanych chusteczek) – (delikatnie, łamiącym się głosem) – nie płacz – (przysuwa się do niego, przytula) – (bez słów) – ty przecież wiesz, że ja bez ciebie... – już dobrze, naprawdę – (nadal cisza)
Co mówili potem? Wspominali własne historie, tworzyli plany na jeszcze raz – cudownie przywróconą do życia – przyszłość, cieszyli się obrazem swoich twarzy, na które patrzyli z dojmującą, najprostszą czułością. Jego ruchy nadal były nieśmiałe, może trochę nazbyt delikatne. Było to trochę dziwne – znał pewnie każdy milimetr jej ciała, kochając się z nią, gdy powierzchnia jego i jej skóry stawała się jednym, mokrym od potu materiałem. Ale dlaczego teraz o tym piszę, czy on naprawdę wtedy o tym myślał? Może gdzieś na chwilę zmroził go strach przed utratą tej najbliżej z możliwych bliskości, i dlatego, teraz, tak nieśmiało...
Czułem się trochę zawstydzony, że jestem świadkiem czegoś wielkiego. Tuż obok mnie, w tej kawiarni, pełnej radosnych szumów, rozegrał się ich dramat. Może będą to pamiętać do końca, a może to był tego końca początek, albo początek czegoś zupełnie nowego czy też nowy początek? Kilka metrów za mną drżąca, krystaliczna prawda, wysublimowane emocje, być może jedyna autentyczna w całym ich życiu rozpacz przed samotnością pustego łóżka. To było trochę jak najczystszej postaci teatralna scena – bez świateł, z narzuconymi dekoracjami, z masą drugoplanowych aktorów, przeszkadzających dźwięków, kroków, westchnień, szelestów, postukiwania łyżeczkami o filiżanki...
Przez chwilę pomyślałem o własnym teatrze, który tego dnia zaczął się rozpadać jak stary, szeleszczący papier. Nie mogłem się oderwać od ustawiania reflektorów, planowania zmian scen, wejść aktorów, które naraz rozsypywały się w czarny pył. W porę zauważyłem, że nie może mnie ominąć ten spektakl – zachłannie wpatrywałem się w partyturę ruchów, spojrzeń, łez, oddechów.
Jak to zapisać, by nie oddalić, nie zamglić w zbyt jasnej przejrzystości sceny. W pustej substancji teatru, istniejącej tylko dla samej siebie, wszystko to będzie brzmiało jak zbyt słodkie echa romansów. Będzie istniało tylko to, na samym środku, oświetlone rzędem punktowych reflektorów, czyste, jednoznaczne, nieprawdziwe. A gdzie pospieszne kroki, szumy kawiarni, zapach szybko parzonej kawy...?
Powoli musiałem opuścić kawiarnię i iść do teatru, na kolejne spotkanie niewiadomego, jeszcze nigdy nieistniejącego. Musiałem iść do teatru, ale poczułem się tak jakbym tak naprawdę teatr opuszczał. I w dodatku teatr najdoskonalszy, bo jego jedyną cechą była krystalicznie czysta, nieprzenikniona prawda.
styczeń 2013
piątek, 25 stycznia 2013
„Reportaż z wielkiego miasta” - fragment „Couleur Café”, utworu dla teatru
1.
Dzień. Kwiecień. Jasno. Bardzo jasno. Promienie światła pokrywają ludzi za szybko idących ulicą. Ich kroki niestaranne, krótkie, urywane, jakby oddech duszonego człowieka. Jakby chcieli się unieść się nad ziemią, wzlecieć nad arteriami brudnego miasta, nad żyłami ulic, pulsującymi hałaśliwą krwią samochodów, karetek, starych autobusów. Dla niewprawnego oka to tylko jednorodna smuga szarych ubrań. Stanąć. Odróżnić twarz. Oczy, zmęczone, zapatrzone w dal. A za tą dalą nic nie ma. Ktoś się zatrzymuje, coś mu upadło, telefon zadzwonił, coś sobie przypomniał. Podejść do niego, porozmawiać, zapisać, nagrać fragment na dyktafon. Usiąść w domu, zaraz zaraz tylko kawa się zaparzy, spokojnie, spokojnie, cicho. Sonata F – dur Mozarta w głośnikach. Delikatny perlisty dźwięk Załamujący głos na nagraniu coś mówi. Rozbija się, frazy Mozarta są symetryczne, przeglądają się w sobie, jak kolumny w lustrzanych odbiciach. Zaraz, miało być jedno odczucie. Proste, jednoznaczne. Zapis emocji, tak jakbym tam był. Tam, jakbyś Ty tam był, Ty tam była. Podchodzę do niego, szybkim krokiem. Może się rozmyśli, ucieknie, pójdzie w inną stronę. Powie tylko: jest pan dziwny, proszę się odczepić, nie nie mam czasu, nie w ogóle mnie to nie interesuje, co pan musi, jakim w ogóle prawem się pan mnie o to pyta. Podchodzę. Zatrzymuję się nad nim. Patrzę mu w oczy. Ulica płynie, ruchliwa, niezatrzymana, nieprzebrane tłumy ludzi, na których nigdy się już nie spojrzy. Głos. Mówi coś, ale nie można usłyszeć.
2.
Obok kawiarnia. Kawiarnia z lodami, przychodzą tam panie w wieku balzakowskim, ich ubrania pachną starą szafą, której zawartość nie była wymieniana od wielkiej wojny. O tak tak tak pani kochana, wielka wojna, to była wielka wojny – wszedłem tam przedtem na chwilę i usłyszałem. A przed wojną to takie lody były proszę pani, jakich to dzisiaj nie ma i to naturalne, a bez tych wszystkich polepszaczy. No i wie pani, to niby była ta sama cukiernia, znaczy tak samo się nazywała Tak tak, właśnie tak się nazywała, no ale lody to oczywiście były inne. I wie pani, tam to taki chłopiec jeden pracował blondyn, no proszę pani (na on wydłuża samogłoskę, chcąc ją jakby zatrzymać w czasie, w nieskończoność), jaki to on był przystojny proszę pani, ile to ja się do niego nawzdychałam ile to ja listów w moim pamiętniku napisałam – wpada w słowotok, ja razem z nią. Przybija łańcuchem, przybija wszystkich do swoich opowieści, nie daje odetchnąć. Wychodzę, muszę się oderwać Nie pytam się jej o dalszy ciąg. Jaki mógł być dalszy ciąg. Blondyn może zginął w powstaniu. Jak bombardowali Stare Miasto. Albo wrzucili granat do kanałów. Jego ładne młode ciało w błocie. Ona może trafiła do obozu, pod płaszczem pachnącym starą szafa skrywa wytatuowany numer, kilka cyfr w ewidencji, czarny bolesny atrament na skórze wchodzący w żyły, w krew, nie może już potem nigdy stamtąd wypłynąć. Kawiarnia. Za długo tam jesteśmy. Coś było obok. Co? Za dużo ludzi, ciał, głosów, westchnień. Szybko można zapomnieć, zatrzeć wszelki ślad.
A to, on, a to Pan, to Pan. Gdyby się go znało, można by tak do niego powiedzieć. To Pan, no tak, dawno się nie widzieliśmy masę czasu, kopę lat, co u Pana, a no dobrze. Wie Pan, jak to w życiu, wszystko drożej, a pensje wcale nie są większe, dzieci już podrosły no to większe wymagania, komputery, obozy kursy językowe. Ale się go nie zna. I nigdy nie pozna. Teraz tylko to spojrzenie, oczy ma wystraszone. Niepotrzebnie, przecież nikt inny nie może tego pamiętać. Przecież to tylko jego. To się wtedy tam stało. Ale co to było? Co się mogło stać? Wiem, że się do niego nie odezwę, że to tylko jego. Sekundy na dyktafonowym nagraniu nie będą wypełnione przez jego załamujący się, zmieszany ze zdławionym płaczem głos. Więc może wtedy ona do niego że ona jego już nie, że tak nie może, że to za daleko zaszło, że naprawdę się starała, ale inaczej już się nie da. Nie nie on nie będzie jej przekonywał, ze to wszystko jeszcze można naprawić, że to wszystko miało być inaczej, że jeszcze wszystko może być inaczej. Ona już podjęła decyzje. On, znaczy ten inny On jest inny. To znaczy że jest jakiś inny? A to nie tamten inny co wtedy ale inny inny? Tak to on. Ona go wtedy kiedy jego nie było. I wie, ze to na pewno. I wie, że już na zawsze. I ze go żegna. On już na zawsze, a ona go żegna na zawsze. Żegna go na zawsze na tej ulicy. I ona na tej ulicy ma odejść. Ma odejść, podczas gdy jest jasno, kwiecień, bardzo jasno, a ludzie idą zbyt szybkimi krokami. Podczas gdy stara kobieta w cukierni (byliśmy tam kiedyś, nawet wtedy, kiedy ja ją po raz pierwszy, była ta sama pora roku, tez kwiecień, może sobie myśli) wspomina ody których już nigdy nie będzie, przeszłość, które już nie będzie i blondyna, który zginął w powstaniu, przeszłość, której nigdy nie było. Patrzę na zegarek. Minęło dopiero pięć minut. Pięć minut reportażu z wielkiego miasta. Nic się nie działo, naprawdę. Naprawdę, nic się nie działo?
piątek, 18 stycznia 2013
scena dla dwójki aktorów
scena
dla dwójki aktorów
Kiedyś
spałem z tamtą kobietą.
Gdy
zasnęła, zrobiło się dziwnie niezręcznie i chciałem wstać, ale
poczułem, ze nie mogę. Tłumaczyłem to sobie bólem stawów
i przemęczeniem, albo że coś uciskało mi jakiś nerw,
ale
to nie było to.
Zostałem
w łóżku, które już wtedy było obce i niemoje.
Otoczony ze wszystkich stron murami z poduszek i małymi pagórkami, które tworzyły
wgniecenia na kiedyś białym prześcieradle.
Otoczony ze wszystkich stron murami z poduszek i małymi pagórkami, które tworzyły
wgniecenia na kiedyś białym prześcieradle.
Nie
mów mi o tym.
Dlaczego?
(milczenie)
Poczekaj,
dokończę.
Nie
mogłem się wydostać.
Poczułem
perfumy, których używała; to nie były żadne szczególne,
ale przenikające w swej
dobitnej konkretności.
dobitnej konkretności.
Jedyną
cechą tego zapachu, było to, że to był jej zapach. Zacząłem się
wpatrywać w nieobecne
ciało obok, które już do mnie nie należało.
ciało obok, które już do mnie nie należało.
Smugi
potu rozlewały się po ramionach w tylko sobie wiadomych kierunkach.
Gdy byłem
blisko, przyklejały się do mojej skóry
blisko, przyklejały się do mojej skóry
i
odklejały od niej z szeleszczącą melodią, która należała
tylko do niej.
Tak
samo jak do niej należał nierówny rytm oddechów,
zapach,
gdy już było po wszystkim, chropowata powierzchnia skóry...
Przestań,
naprawdę.
Ale
ja tylko...
Subskrybuj:
Posty (Atom)